Wychowałem się tuż przy wojskowym lotnisku z Iskrami latającymi 150 metrów nad głową. Nie pamiętam przez to połowy tego, co mówili do mnie babcia i dziadek. Przedawkowane decybele stępiły mi słuch i pewnie dlatego przez kolejne lata nie słyszałem rad rodziców. Zabrali więc mnie i brata z Radomia do Olsztyna.
A w Olsztynie nie ma Iskier. Są ważki nad jeziorami, szum lasu nieopodal domu, szemranie strumyków i pohukiwania póstułki. Brak adrenaliny musiałem sobie rekompensować odwiedzinami rodziny w Radomiu. Również z powodu Air Show, który od 2000 roku rozgrywa się w kilkunastu aktach nad moim ulubionym kawałkiem sadkowskiego asfaltu.
Moja historia oglądania pokazów lotniczych Air Show w Radomiu, tak jak i samej imprezy jest utkana wzlotami i upadkami. Byłem tam, gdy w 2007 rozbili się Żelaźni i gdy w 2009 spadł w lesie Su-27. Kiedy Żelaźni otrząsnęli się po stracie swoich dwóch kolegów, zaprosiłem ich do Olsztyna dzięki wsparciu Miejskiego Ośrodka Kultury w Olsztynie i Michała z Aeroklubu Warmińsko-Mazurskiego na Fotomotif Festival (Fotomotif Festival).
Na następny radomski pokaz przyszło nam czekać 4 lata. Za każdym razem na przeszkodzie stawały nam nogi: mój zerwany mięsień uda w 2013 w sprincie po trawie i kostka Moniki w 2015, przygnieciona przez dwukołową 125-tkę.
W tym roku postanowiliśmy nie biegać i nie przewracać się na motorze, którzy zawczasu sprzedaliśmy, by nie kusić losu. Za cenę zbędnych kilogramów i nie odkształconych przez kaski twarzy zarezerwowaliśmy bilety na lotniczą ucztę i opracowaliśmy szczegółowy plan w jaki sposób bez przeszkód ją skonsumować. Życie postanowiło inaczej.
Kilka dni przed wyjazdem, 22-letnia staruszka Alfa odmówiła współpracy przy chłodzeniu kabiny pasażerskiej. Pomyślicie sobie, że wypisuję głupoty z powodu zatrucia mlekiem sojowym i humusem i że to żadna przeszkoda, bo kiedyś jeździliśmy przecież przez całą Polskę Fiatami i Polonezami bez klimatyzacji w upały trzech tysiącleci. Tak było, ale mój wóz nie jest tak luksusowy jak Maluch, a to mogłoby w dużej części zrekompensować niedostatek chłodnego powietrza. Siedzenia w Alfie są jak ławki kar, zawieszenie rodem z wozu drabiniastego, a pozycja za kierownicą jest dla małpy ze skoliozą. Jestem pewien, że transportowani wozem w średniowieczu pomiędzy Szczecinem a Wrocławiem więźniowie w kajdanach mieli więcej komfortu. Uwielbiam Alfę i ma u mnie dożywocie, ale tym razem przegięła.
Na szczęście tym razem wstaliśmy po upadku, by móc nasycić się endorfiną. Dzięki przychylności łączących ekscytującą benzynę z uroczą elektrycznością ludzi z Mir-Wit Toyota Olsztyn mogliśmy zostać zadziwieni przez czerwone Zliny Z-526, oślepieni przez błyszczący B-25J i zdmuchnięci przez epicki B-52. Dzięki!