Trzy lata bez telewizji

Minęły trzy lata z okładem. TRZY LATA BEZ TELEWIZJI.  No i proszę: nadal oddycham, żyjąc w nawiasie społeczeństwa z dwojgiem oczu i dwudziestką palców. Wciąż mówię i myślę, umiem odpalić kombajn zbożowy u wuja na wsi i ekspres do kawy u brata. Skóra na twarzy nie odpadła, a dusza się nie zapadła, mimo, że nie używam kremów, a do kościoła dwie ulice stąd dalej mi niż na Księżyc. Ziemia nadal krąży wokół Słońca, nie natknąłem się też na Obcego z anihilatorem w sklepie za rogiem. Umiem żyć bez Wojewódzkiego, Mołek, Maseraka, Lisa, Dowbora, Ibisza i Cichopek tak samo jak bez ćpania, chlania i upadlania się, a to proste dzisiaj nie jest. Bo telewizja działa podobnie na mózg jak znaczek Ferrari na nogę nad pedałem gazu, logo BMW na dres, Tusk na Kaczyńskiego, a przedstawiciel L’Oreala na konsultanta Avonu: wyłącza myślenie, a włącza sferę id – tę samą, która odpowiada za sikanie i bezmyślny popęd płciowy.

Mój dziadek, dobrze to pamiętam, nie potrafił żyć bez piątkowych obrad Sejmu. Zachłyśnięcie telewizją nie jest więc znakiem naszych czasów. Piętnem – i owszem. Bo za jego życia telewizja stawiała pojedyncze znaki w rozkładzie dnia, a dziś robi kratery w naszych zachowaniach, sposobie postrzegania świata, myśleniu o rodzinie i w każdej rozmowie. Jego syn dowiaduje się o kryzysie na Ukrainie i nowej kreacji Rodowicz z telewizora, a nie wie co słychać za płotem u sąsiada. Wie… że nic nie wie.

Trzy lata bez telewizji. Ostatnie takie bezwładne poczucie szczęścia bez mediów towarzyszyło mi podczas corocznych wakacji u wuja, z którym przesiadywałem godzinami w mleczarni i na komisariacie milicji tuż obok zawsze pełnej butelki z wódką. Te dwa przybytki były centrami informacyjnymi świata, który wystarczał. Każdy wiedział to, co niezbędne do wspólnego życia. Wciągał do płuc ten sam wydychany przez sąsiada dwutlenek węgla, a nie płakał do szkła bo jakaś blondyna trzepnęła w zabójcze kartony albo inna brunetka pomyliła taneczny krok z powodu niekompatybilności dwóch półkul mózgowych. Nikt nie mówił nam jak żyć, czego mamy się bać i co jeść na śniadanie, by dotrwać do obiadu. Dawał za to lekcje o interakcjach w rozmowie, trzymaniu gardy, wyprowadzaniu sierpowego prostego, uczył szacunku do ziemi i rodziny, wkładał do wytrzebionej dziś przez telewizję przegródki w głowie filtr bzdur, ucząc samodzielnego myślenia. I namawiał do ruchu, bo boiska z utytłanymi ludźmi czy szaleńcze, uliczne wyścigi na złamanie karku na skonstruowanych w zaciszu blokowych piwnic bojerach są unavailable w Google Play i AppStore.

Gdy chciałem, dla potrzeb tego felietonu, przejrzeć program telewizyjny i sprawdzić co straciłem, zaniechałem tego, bo znałem odpowiedź: N I C. Nie żal mi ani Makłowicza, ani Cejrowskiego, nie żal straconych odcinków Shubi-dubi can Dance ani słuchania Jak oni śpiewają. Dzięki temu nie przytyłem jak wieprz, nie straszę gołymi i brudnymi stopami niczym dzikus, nie tańczę jak ciotka i śpiewam jak sam chcę. Co więc robię? Wsłuchuję się w siebie, rozmawiam z innymi, cieszę się z każdego stromego podejścia w górach i widoku z okna, jakiego żaden japoński telewizor nie jest w stanie wyemitować. A już niedługo pojadę na wieś do wujka i będę celebrował święto odpalania kombajnu. Będą cycki. I cieknące z nich mleko. Tymczasem odkurzę filtr bzdur i zaparzę sobie kawę. Taką jaką lubię ja i TYLKO ja.

Autor: | Opublikowano:

Napisz komentarz

Autor: | Opublikowano: